Nazywam się Ewa Cholewińska. Jestem absolwentką Wydziału Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ukończyłam ochronę środowiska, a moje zainteresowania od zawsze krążyły wokół zagadnień z zakresu fizyki, medycyny i ochrony zdrowia. Uwielbiam czytać o wpływie żywienia na nasz organizm i zachowaniu go w zdrowiu. Ostatnimi czasy interesuję się zagadnieniami psychosomatyki. Jestem mamą dwóch małych chłopców i właśnie od problemów zdrowotnych starszego z nich zaczęła się historia założenia mojego gabinetu.
Syn borykał się z problemami skórnymi. Przeszliśmy przez sztab lekarzy, milion porad, maści, emolientów, diet eliminacyjnych. Wysypki ciągle nam towarzyszyły. Były mocniejsze i słabsze. Lepiej było na diecie bezglutenowej i w słoneczne miesiące, a gorzej zimą. Raz pomagało prasowanie i wyparzanie wszystkiego w zasięgu wzroku, a raz lepiej było po mieszankach ziołowych. Jednak problemu nigdy nie udało się rozwiązać ostatecznie. Gdy już „doszłam do ściany”, a syn samego siebie nazywał „biedronką”, trafiłam na badanie żywej kropli krwi, a dalej do gabinetu biorezonansu z diagnozą- pasożyt. Nie usłyszałam o: AZSie, nietolerancji laktozy, egzemie, łuszczycy czy alergii-diagnoz, od których odbijaliśmy się przez rok. Nie usłyszałam, że trzeba czekać, wyrośnie. Usłyszałam o pasożycie. Nie było dla niego miejsca w mojej głowie. Przecież sama do tego doszłam już wcześniej. Woziłam próbki kału do laboratorium, robiliśmy testy z krwi, pobieraliśmy „wyskrobiny” i posiewy. Zawsze otrzymywaliśmy pokrzepiający wynik negatywny. Wtedy nie wiedziałam, że pasożyt może być rodzaju męskiego i wówczas nie składa jaj, więc próżno ich szukać w kale. Wcale nie musi bytować na skórze, aby pogarszać jej stan. Stan skóry pogarszał się, gdy pasożyt wyrzucał toksyny i w przypadku syna cierpiała akurat skóra.
Po kuracji preparatami Joalis problem minął na długo. Skóra wygładziła się, uregulowały się problemy jelitowe, nabrał energii, spokojnie przesypiał noce, nawet włosy stały się gęstsze!
Niestety problem powrócił po jakimś czasie. Nie żyjemy przecież w bańce mydlanej. Przedszkole, plaża, środki komunikacji miejskiej czy sale zabaw pełne są drobnoustrojów, w tym pasożytów. Jednak bogatsi o doświadczenie wiedzieliśmy, gdzie szukać pomocy przy pierwszych objawach. Wiedzieliśmy jak kierować dietą dziecka. Jak zadbać o wzmocnienie jego odporności.
Sukcesem jest wzorowa frekwencja w przedszkolu obu synów. Minionej zimy nawet kataru nie przynieśli. I oby tak pozostało jak najdłużej. A chyba mamy już na to sposób.
Będąc pod wrażeniem wyniku badania, trafności diagnozy i ogromu obciążeń jakie można sprawdzić przy pomocy aparatu Salvia, również i ja sprawdziłam stan swojego zdrowia. Jak to mówią: „Nie ma ludzi zdrowych, są tylko źle zdiagnozowani”. Nie sądziłam, że to o mnie!
Od długiego czasu leczyłam się na tarczycę, jak większość moich koleżanek. Na badanie poziomu hormonów tarczycy skierowano mnie po utracie pierwszego dziecka we wczesnej ciąży. W wynikach chaos. Przepisano mi standardowe leki. Przyjmowałam je regularnie, lekarz kontrolował tylko dawkę. Urodziłam dwójkę zdrowych chłopaków. Lekarz na każdej wizycie wykonywał USG. Zawsze ze zdziwieniem odkładał sondę i notował skrupulatnie wyniki w karcie. Widać było, że coś w nich nie gra. Leczyłam tarczycę, która chora wcale nie była. Regulowałam ją lekami, podczas gdy nie było takiej potrzeby. Dowiedziałam się tego dopiero na badaniu w gabinecie biorezonansu. Aparat Salvia wskazywał, że sama tarczyca jako narząd była zdrowa, funkcjonowała należycie. Jednak jej praca jest uzależniona od pracy przysadki i podwzgórza. Z kolei ich praca zależy od nadnerczy, które u mnie były „ospałe”. Dziś jest to powszechnie znany syndrom. Gdy praca nadnerczy jest zaburzona, wysyłany jest nieprawidłowy sygnał do przysadki i podwzgórza, a te z kolei oddziałują na pracę tarczycy.
Do badania zachęciłam kolejnych członków rodziny. Wnioski z kolejnych badań były zadziwiające. Kuracje przynosiły efekty.
Zdrowia nie mamy na całe życie. Musimy o nie dbać. Kontrolowanie go w czasie wizyt u terapeuty uspokajało mnie. Wiedziałam, że moi bliscy są zdrowi, a przecież nie ma nic cenniejszego. Wracał spokój ducha, a ja wiedziałam, że dobrze dbam o rodzinę. Wszelkie osłabienia organizmu były szybko wyłapywane i rozwiązywane.
Na wizyty do zaprzyjaźnionego gabinetu detoksykacji organizmu jeździliśmy ok. 200km. Czasami stanowiło to logistyczne wyzwanie. Szczególnie, gdy młodszy syn gorączkował, a ja szukałam przyczyny: wirus, bakteria, rotawirus? Wzdychałam tylko w duchu , jak dobrze byłoby mieć u siebie aparat Salvia i sprawdzić w kilka minut, co dolega dziecku. Dużo czytałam o zdrowiu, wpływie diety na stan naszego zdrowia, wpływie psychiki, stresu. Interesowałam się medycyną Wschodu. Zaczęłam czytać i o samej metodzie dr Jonasza. Rósł stos przeczytanych książek, broszur, artykułów. Zaczęłam brać udział w szkoleniach zbliżających mnie do decyzji o zakupie aparatury. Podeszłam do egzaminu, uzyskałam certyfikat. Sprzęt kupiłam z zamysłem pomocy najbliższym. Ich badanie i możliwość pomocy w problemach zdrowotnych , z którymi borykali się niejednokrotnie latami, sprawiało mi ogrom przyjemności i dumy, że jestem w stanie im pomóc. W pewnym momencie zrozumiałam, że ze swej pasji mogę uczynić codzienność. Zapadła decyzja o otwarciu własnego gabinetu. Tak więc, do zobaczenia!
O swoich sposobach na rozwiązanie problemów zdrowotnych, wzmocnienie odporności i dbania o siebie opowiem Ci za pośrednictwem tej strony i na wizycie u mnie w gabinecie.
Serdecznie zapraszam!